Złamane serce Dydony

Henry Purcell, Dido and Aeneas

Polska Opera Królewska – 26 i 27 października 2019
Teatr Królewski w Łazienkach, Warszawa

Wykonawcy
Prolog:
Febus – Michał Janicki
Pierwsza Nereida – Małgorzata Grzegorzewicz-Rodek
Druga Nereida – Iwona Lubowicz
Wenera – Olga Pasiecznik/Aneta Łukaszewicz
Wiosna – Marta Boberska
Pierwsza pasterka – Agnieszka Kozłowska
Druga Pasterka – Joanna Talarkiewicz
On – Krzysztof Łazicki/Antoni Olszewski
Ona – Marta Schnura

Opera:
Belinda – Marta Boberska
Dydona – Olga Pasiecznik/Aneta Łukaszewicz
Druga dama – Agnieszka Kozłowska
Eneasz – Michał Janicki
Czarownica – Dorota Lachowicz/Małgorzata Bartkowska
Pierwsza wiedźma – Małgorzata Grzegorzewicz-Rodek
Druga wiedźma/Duch – Iwona Lubowicz
Marynarz– Jakub A. Grabowski

Zespół wokalny Polskiej Opery Królewskiej
Capella Regia Polona, dyr. Krzysztof Garstka
Tancerze Zespołu Varsavia Galante

Twórcy spektaklu w komplecie; fot. IR

Opera Purcella to w repertuarze barokowym ewenement i to pod wieloma względami.

Po pierwsze, opera jest krótka, trwa około pięćdziesięciu minut, choć jeśli dołączyć poprzedzający ja prolog – całość wydłuża się do godziny i kwadransa. Jak na operę barokową, to niebywale krótko. Przypomnijmy – większość dzieł Haendla, Vivaldiego czy Vinciego to co najmniej trzy, a często i cztery godziny.

Po drugie, jest niezwykle prosta w swojej treści. Opowiada dzieje nieszczęśliwej miłości i tylko jej. Eneasz jest gościem na dworze królowej Kartaginy i aspiruje do serca władczyni. Dydona wzbrania się przed uczuciem, w końcu mu ulega. Złe moce, uosabiane przez wiedźmy, postanawiają rozdzielić kochanków i intrygują – z powodzeniem. Eneasz porzuca Dydonę, zrozpaczona królowa umiera. Nie mamy tysiąca wątków pobocznych, zagmatwanych przebieranek, piętrowych intryg i całego tego wdzięcznego galimatiasu, który jednak sprawia, że treść wielu oper brzmi jak stek nonsensów i sprawia prawdziwy problem inscenizatorom próbującym nadać tym dziełom czytelną współcześnie intrygę.

Po trzecie, nie ma obowiązkowego dla baroku happy endu. Ten trend był w XVIII wieku tak silny, że nawet Gluck dopisał do swojego Orfeusza i Eurydyki szczęśliwe zakończenie!

Po czwarte wreszcie, muzyka Purcella jest zachwycająca. Historia zostaje opowiedziana prosto, emocjonalnie, wszystkie składniki dobrego dramatu – liryzm, komizm i wreszcie tragedia – odmierzone są precyzyjnie i we właściwych proporcjach. Swoja rolę odgrywają też niezwykłej urody chóry i arie, z absolutnym operowym hitem, czyli Lamentem Dydony, na czele.

Wszystkie te cechy dzieła Purcella sprawiają, że Dydona i Eneasz to właściwie samograj i w repertuarze każdej opery powinna stanowić mocny punkt. Nie inaczej było z Warszawską Operą Kameralną, w której inscenizacja Ryszarda Peryta z 1995 roku była grywana przez lata, a nawet odświeżona w 2015 roku – tę wersję miałam okazję oglądać. Polska Opera Królewska jest w pewnym sensie duchową spadkobierczynią WOK-u, w końcu jej twórcą i dyrektorem był Ryszard Peryt. A dzisiejszy dyrektor Andrzej Klimczak, wieloletni solista WOK, sam podkreśla na każdym kroku te związki. Na konferencji zapowiadającej obecną premierę nawiązywano do inscenizacji Peryta, w której przecież śpiewały niektóre z gwiazd Teatru w Łazienkach, z Olgą Pasiecznik, Magdą Boberską i Dorotą Lachowicz na czele. Operę postanowiono jednak mocniej odświeżyć, powierzając reżyserię Natalii Kozłowskiej, która zmierzyła się już z dziełem Purcella podczas swojej pracy dyplomowej na scenie Collegium Nobilium w 2010 roku.

Czy inscenizacja dzieła Purcella była udana? Mam mieszane uczucia co do tego spektaklu. A ich pomieszanie wynika z charakteru Opery Królewskiej, nad którą wciąż unosi się duch jej twórcy i atmosfera, jaką roztaczał, a którą streściła w jednym zdaniu Jitka Stokalska, reżyserująca w POK dzieła Mozarta: U nas wszystko jest „po bożemu”. Ponieważ, jak wspomniałam wyżej, miałam okazję widzieć inscenizację Peryta w 2015 roku w WOK, a także o niej pisać – z dużą nieśmiałością, bo był to pierwszy tekst recenzyjny na moim blogu – miałam co do tej premiery całkiem konkretne obawy. Niestety, wiele z nich się sprawdziło, choć na szczęście nie wszystkie.

Tu muszę od razu zastrzec. Nie lubię opery w wersji muzealnej. Dla mnie opera barokowa to dziedzina sztuki żywej, muzyka Haendla, Pergolesiego czy Purcella jest dla mnie wciąż współczesna, celuje w dzisiejszą wrażliwość nawet lepiej niż słynne dzieła romantyczne, w których jest dla mnie za dużo patosu i dosłowności, a za mało powściągliwszej, a przez to głębszej emocji. Jest też w operze barokowej dużo staroświeckich nonsensów (o czym pisałam wyżej), kunszt inscenizatorów zaś polega na tym, żeby ująć te nonsensy w cudzysłów, a wyeksponować to, co trafia do dzisiejszego widza. Efekt bywa różny, ale opera Purcella jest w tym kontekście „łatwiejsza” ze względu na swoją ascetyczną prostotę i głęboką emocję.

Dydona – Aneta Łukaszewicz i Eneasz – Michał Janicki; fot. POK

Natalia Kozłowska, zapowiadając spektakl, mówiła właśnie o tych emocjach, które stara się wydobyć, czyniąc uczuciowe zmagania bohaterów głównym tematem spektaklu, podkreślając różnicę wieku i wrażliwości swoich bohaterów, a także oryginalność finału, który zaplanowała. Dorota Lachowicz, opowiadając o roli Wiedźmy, podkreślała z kolei, że wątek intryg złych mocy ma wymiar symboliczny – to uczucia które niszczą miłość: zazdrość, powierzchowność, brak szczerości itd. Co z tego zostało na scenie?

Niestety tylko część. Specyficzna gra miłosna pomiędzy Dydoną i Eneaszem, została bardzo dobrze zarysowana w prologu, pomyślanym jako „teatr w teatrze” (te spojrzenia, te szepty na stronie!). Ciekawym pomysłem była zwłaszcza niema scena pomiędzy prologiem a właściwą operą, podczas której wiedźmy aranżują sytuację, która ma wzbudzić nieufność i zazdrość Dydony. Te pomysły nie doczekały się niestety kontynuacji – im dalej, tym wszystko toczyło się bardziej przewidywalnie (czytaj: po bożemu). Nawet kłótnia i rozstanie wypadły niezbyt dramatycznie, choć scena samobójstwa zranionej królowej, pogrążającej się w morskich falach, była przejmująca – to jedno za najlepszych rozwiązań reżyserskich tego spektaklu.

Natomiast posługiwanie się falującą tkaniną w charakterze… wszystkiego – teatralnej kurtyny, schronienia/emocjonalnej skorupy(?) Dydony, obraz jej rozpaczy, a wreszcie morskich fal – to pomysł rodem ze „starego WOK-u”. Przypomniało mi pytanie mojej nastoletniej córki podczas spektaklu Rinalda, gdy falująca tkanina symbolizować miała bitwę: dlaczego Rinaldo walczy z zielonym glutem?

Wiedźmy Purcella były zdecydowanie makbetowskie, pozornie niezbyt groźne, a nawet groteskowe, ale – podobnie jak wiedźmy Szekspira – potrafiły doprowadzić do prawdziwej tragedii.

Jak mówiła reżyserka – nie trzeba ubierać postaci w sukienki i garnitury, żeby opowiedzieć o współczesnych uczuciach. Zgadzam się. Ale nie trzeba też ubierać wszystkich w zwiewne szatki (z tak charakterystycznej kostiumowej inwencji Marleny Skoneczko zostały tym razem tylko mocne kolory kostiumów Belindy i Eneasza) i kazać pląsać po scenie z girlandami kwiatków, żeby opowiadać o wielkiej miłości! W ogóle pląsy w wykonaniu Zespołu Varsavia Galante były najsłabszą stroną spektaklu. Miały chyba nawiązywać do tańca z czasów Purcella, ale lepiej wzbogaciłaby widowisko nieco bardziej współczesna choreografia. Nad scenami tańców, podobnie jak nad resztą spektaklu – unosił się ten nieszczęsny duch „po bożemu”…

Belinda Marty Boberskiej; fot. POK
Trojański książę w całej krasie; fot. POK

Za to od strony muzycznej spektakl był bez zarzutu. Bardzo dobrze z partyturą radził sobie zespół Capella Regia Polona pod kierunkiem Krzysztofa Garstki. Soliści, których słyszałam na scenie, byli świetni. Aneta Łukaszewicz w roli Dydony sprawiła, że tylko przez krótką chwilę żałowałam, że nie miałam okazji zobaczyć na scenie Olgi Pasiecznik. Łukaszewicz prezentowała emocje swojej bohaterki konsekwentnie i głęboko. Jej Lament Dydony był monumentalny, a byłby z pewnością bardziej przejmujący, gdyby jego odbioru nie zakłócała falująca w tle tkanina. Michał Janicki był Eneaszem wystarczająco męskim i dyskretnie uwodzicielskim, ale – bądźmy szczerzy – Purcell nie dał swojemu bohaterowi nawet jednej przyzwoitej arii, wiec trudno mu było błysnąć muzycznie. Za to fryzura Eneasza przypominająca znanego ze słynnych malowideł z Knossos Księcia wśród lilii była jednym z lepszych pomysłów inscenizatorskich. Małgorzata Bartkowska jako szekspirowska Czarownica była świetna, zresztą wszystkie wiedźmy zgodnie pracowały na groteskowo niepokojący wizerunek złych mocy.

Złe moce w akcji; fot POK

Piękna opera, średnio udana inscenizacja, za mało Natalii Kozłowskiej, za dużo „ducha Peryta”. Polska Opero Królewska – czas na przemyślenie strategii! Masz do dyspozycji znakomitych artystów, wykorzystaj ich lepiej! Zaproś do grona swoich widzów także młodą publiczność, spragnioną opery w bliższej sobie estetyce. Odwagi!

Słowa kluczowe: , , ,