Archiwa tagu: Mynenko

Juliusz Cezar na jakiego zasłużyliśmy

Georg Friedrich Haendel, Giulio Cesare in Egitto, HWV 17
10 i 11 października 2024
XII Festiwal Oper Barokowych Warszawskiej Opery Kameralnej w Warszawie

Kierownictwo muzyczne – Adam Banaszak
Reżyseria i inscenizacja –
Włodzimierz Nurkowski
Scenografia i kostiumy –
Anna Sekuła  
Choreografia –
Violetta Suska
Reżyseria
światła – Paweł Murlik
Multimedia –
Adam Keller
Asystent reżysera – Jolanta Denejko

OBSADA
GIULIO CESARE (kontratenor) – Yuriy Mynenko / Jan Jakub Monowid
CLEOPATRA – Dorota Szczepańska / Teresa Marut
SESTO – Ray Chenez / Kacper Szlążek
CORNELIA – Joanna Motulewicz / Aleksandra Opała
TOLOMEO – Nicholas Tamagna / Rafał Tomiewicz
ACHILLA – Artur Janda / Mariusz Godlewski
NIRENO – Artur Plinta / Paweł Szlachta
CURIO – Łukasz Górczyński / Bartosz Lisik
Tancerze i Zespół Wokalny WOK
Orkiestra Musicae Antiquae Collegium Varsoviense (MACV)
Dyrygent: Adam Banaszak

Giuglio Cesare in Egitto to chyba najczęściej wystawiana opera Haendla i podobnie jak Alcina czy Rinaldo – prawdziwa kopalnia przebojowych tematów i arii. Tak jak inne dzieła mistrza stawia poprzeczkę wysoko – zarówno reżyserowi/inscenizatorowi, jak i muzykom. Reżyserowi ze względu na trudność w przełożeniu wydarzeń, często fantastycznych i skomplikowanych, na język sceniczny strawny dla współczesnego widza, a muzykom i solistom – z powodu wymagań technicznych i koniecznej obecności wysokich, męskich głosów, które niegdyś zapewniali kastraci, a które dziś są domeną kontratenorów.

Opery barokowe były w XVIII wieku wydarzeniem zapewniającym rozrywkę nie tylko na dworach, ale także w teatrach miejskich, w których publiczność spędzała nie raz bite trzy lub cztery godziny. Dzisiejsza publiczność, nawykła do innego tempa życia, z trudem wytrzymuje inscenizacje w pełnym wymiarze czasu, a reżyserzy muszą znaleźć klucz do przykucia jej uwagi. Giulio Cesare daje inscenizatorom przynajmniej ten komfort, że pozbawiony jest elementów fantastycznych – nie ma tu czarodziejek, magów i czarów, a popularne „przebieranki”, ulubiona metoda wprowadzania zamieszania na scenie, ograniczone są do minimum. Przebieg akcji ma swoje oparcie w historycznej rzeczywistości, choć oczywiście nie jest wiernym opisaniem wydarzeń, do których nawiązuje.

Muszę przyznać, że inscenizacja, którą przygotowała w tym roku Warszawska Opera Kameralna na swój XII Festiwal Oper Barokowych, spełnia najwyższe standardy i to pod każdym względem. Inscenizacja jest ciekawa, pełna znakomitych reżyserskich pomysłów, stylistycznie spójna (no, prawie!), co wymagało dobrej współpracy reżysera Włodzimierza Nurkowskiego, scenografki i kostiumografki Anny Sekuły i choreografki Violetty Suski – zwłaszcza ta ostatnia wywiązała się z zadania znakomicie. Wydarzenia – choć zaczerpnięte z antyku – wyjęte zostały z historycznego kontekstu i wrzucone w bezczasową przestrzeń. W pierwszej scenie w projekcji medialnej kamera zjeżdża w dół, jakby wkraczając w świat filmu/gry komputerowej i w tej abstrakcyjnej przestrzeni rozgrywa się akcja opery. Warto podkreślić zwłaszcza te reżyserskie pomysły, które umożliwiły solistom połączenie śpiewu z akcją i uniknięcie deklamowania „ku widzowi”, co jest częstą bolączką operowej sceny.

Kostiumy, gra świateł, projekcje w tle i minimalna liczba rekwizytów znakomicie ilustrują wydarzenia, które toczą się w szalonym tempie, co scenę zmieniając nastrój i scenerię. Wśród inscenizacyjnych pomysłów szczególnie „zagrały” agresywnie strzelające „wachlarze” legionistów rzymskich przebranych w malownicze stroje ninja oraz zbroje Kleopatry wzorowane na estradowych kostiumach Madonny. Wiele pomysłów wprowadzało do przedstawienia elementy komiczne, znakomicie zresztą wygrane aktorsko przez solistów, np. ubieranie Cezara przez Kleopatrę czy zbroja cesarza zwieńczona… elegancką muszką. Niektóre wydały mi się kontrowersyjne, jak finał z piórami, nawiązujący chyba do Kabareciku Olgi Lipińskiej. Dzięki tym lżejszym pomysłom łatwiej jednak można było znieść sceny okrucieństwa, przemocy, w tym przede wszystkim wobec kobiet, instrumentalnie traktowanej seksualności, którą przepojone było całe przedstawienie. Treści w wielu wcześniejszych inscenizacjach zakamuflowane i „uładnione” (seks jest przecież w operze barokowej nieobecny – wszyscy się po prostu zakochują!) tym razem zostały obnażone w całej ich brutalnej prawdzie. Balansowanie pomiędzy grozą a groteską to zresztą motyw przewodni tego przedstawienie, na wielu poziomach zresztą.

Happy end czy właśnie leci kabarecik?; fot. IR

Ale nawet najciekawsza inscenizacja to w operze tylko forma, którą prawdziwą treścią wypełnia muzyka. Spektakl raz jeszcze potwierdził wielkość muzycznego i teatralnego geniuszu Haendla, w czym ogromna zasługa całego zespołu wykonawców. A właściwie dwóch zespołów, bowiem Opera Kameralna zaproponowała nam pełne dwie obsady, obie świetne – pierwszą „międzynarodową” i drugą złożoną z wokalistów wyłącznie polskich. Powstała w ten sposób swoista rywalizacja pomiędzy obiema ekipami, z przyjemnością obserwowana przez wielu melomanów, którzy pokusili się o obejrzenie spektaklu w obu obsadach.

Zacznijmy od pierwszej. Rolę tytułową interpretował znakomity kontratenor pochodzenia ukraińskiego Yuriy Mynenko, obecny już od lat na scenach europejskich, w tym w legendarnym przedstawieniu Artaserse Vinciego w Nancy. Od tego czasu wspaniale rozwinął się zarówno muzycznie, jak i aktorsko. Dysponuje dźwięcznym, pełnym głosem w imponująco dużej skali, włada nim ze swobodą zarówno w partiach brawurowych (Empio, diro, tu sei czy Quel torrente), jak i w lirycznych (Aure, deh, per pieta). Jedna z najpopularniejszych arii tej opery, aria myśliwska Va tacito e nascosto, została równie fantastycznie zaśpiewana, jak i zagrana.

Wykonawcy pierwszej obsady, od lewe: Ray Chenez, Nicolas Tamagna, Yuriy Mynenko, Dorota Szczepańska, Jolanta Motulewicz i Artur Janda; fot. IR

Partnerowała mu Dorota Szczepańska, której lekko wibrujący sopran znakomicie oddawał kokieteryjne zamysły bohaterki, zwieńczone brawurowym tańcem i śpiewem w arii V’adoro pupille. Z kolei jej popisowa aria liryczna Piangero la sorte mia wywarła niezapomniane wrażenie i została nagrodzona owacją.

Kolejne dwie kontratenorowe role interpretowali Ray Chenez w partii Sesta i Nicholas Tamagna jako Tolomeo. Obaj byli zresztą znakomici. Chenez brawurowo grał wykonał sopranową partię Sesta, którą ze względu na jej wysoka skalę często śpiewają sopranistki. Był w swojej interpretacji bardzo swobodny i wiarygodny, ani przez moment nie musiał „wysilać” głosu, żeby z lekkością pokonać tę wymagającą partię.

Równie dobry w swojej interpretacji był Nicolas Tamagna, którego ostatnio często słyszymy w partiach „tych złych”. Muszę przyznać, że solista zgrabnie balansował na krawędzi groteski, nigdy jej jednak nie przekraczając. Według reżysera Tolomeo to klasyczny psychopata i Tamagna – znakomity zarówno głosowo, jak i aktorsko – wykonał tę partię popisowo.

Kolejna wspaniała rola to Kornelia w interpretacji Joanny Motulewicz. Jej dramatyczny i drapieżny mezzozopran brzmiał wspaniale, kreując Kornelię jako osobę silną, zdecydowaną, popychającą syna do zemsty. Motulewicz wypadła wspaniale zarówno w ariach dynamicznych (Non ha più che tenere), jak i przede wszystkim we wspaniałym duecie z Chenezem: Son nata a lagrimar. Ten słynny duet, jeden z najpiękniejszych jakie stworzył Haendel, także został nagrodzony długą owacją.

Dramatyczną partię Achilla wykonał w tej odsłonie jeden z najlepszych polskich basów Artur Janda, wyposażając swojego bohatera w mocno podkreśloną brutalność – potężny głos solisty przechodził niekiedy niemal w krzyk.

Kogo należałoby wyróżnić w drugiej obsadzie? Nie wymienię wszystkich, bo i tak tekst rozrósł się niebotycznie. Przede wszystkim wyróżnić trzeba Jana Jakuba Monowida w partii tytułowej. To świetny i moim zdaniem niewystarczająco wykorzystany kontratenor. Jego głos o dość specyficznej, jakby matowej barwie, w partii Cezara sprawdził się znakomicie, aktorsko również z wdziękiem dźwignął tę wymagającą rolę. A przy okazji przypomniałam sobie jak przed wielu laty słuchałam Monowida w partii Tolomea – był w niej świetny i wyjątkowo przekonujący.

Jan Jakub Monowid jako Juliusz Cezar, po lewej: Paweł Szlachta, Kacper Szelążek i Rafał Tomkiewicz, po prawej Teresa Marut, Aleksandra Opała, Mariusz Godlewski i Bartosz Lisik; fot. IR

Kolejną rolą, która według mnie zasługuje na uwagę był Tolomeo w interpretacji Rafała Tomkiewicza, który wyrósł na jednego z najlepszych polskich kontratenorów i na szczęście ostatnio często śpiewa w Polsce, za każdym razem perfekcyjnie wywiązując się ze swojego zadania. Jego interpretacja Tolomeo wypadła bardzo dobrze, świetnie oddając histeryczną nerwowość bohatera, zwłaszcza w popisowej arii L’empio, sleale, indegno. Zabrakło mi jednak nieco tego balansowania, o którym pisałam wyżej, i przez to Tolomeo Tomkiewicza zbyt często osuwał się z grozy w groteskę.

I jeszcze jedna partia, która w drugiej obsadzie zwróciła szczególną uwagę – Achilla w interpretacji Mariusza Godlewskiego. Kreował brutala, który potrafi jednak wydobyć z siebie ukrytą wrażliwość. Jego interpretacja była i świetnie wykonana, i pogłębiona o te nieoczekiwane znaczenia.

Warto wspomnieć o dwóch młodziutkich solistach-kontratenorach w partii Nirena. To Artur Plinta i Paweł Szlachta – rólka niewielka, ale przewijająca się przez cały spektakl i w obu interpretacjach całkiem udana. I oczywiście o grupie tancerzy, którzy byli świetnie prowadzeni i odgrywali w spektaklu wyjątkowo istotną rolę.

Co do orkiestry, to została poprowadzona bardzo dobrze, właściwie bez słabych punktów. Zresztą znakomita i doświadczona orkiestra MACV jest wdzięcznym interpretatorem muzyki barokowej, a prowadzący ją Adam Banaszak to dyrygent, który ma w dorobku wiele operowych przedstawień. To z pewnością może zaliczyć do bardzo udanych.

Podsumowując – to jedna z bardziej udanych premier Opery Kameralnej i najciekawszy z pewnością punkt w programie festiwalu. Wypada pogratulować tak udanej premiery i mieć nadzieję, że dzięki podwójnemu składowi wykonawców będziemy mieli okazję usłyszeć ją jeszcze nie raz.

Ile pochwał może się zmieścić w jednej recenzji?

Johann Adolf HasseMarc’Antonio e Cleopatra

24 maja 2024
Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia, Katowice

Wykonawcy
Cleopatra
(sopran) – Bruno de Sà
Marc’Antonio
(kontratenor) – Yuriy Mynenko
{oh!} Orkiestra Historyczna, dyr. Martyna Pastuszka

Serenatę Johanna Adolfa Hassego Marc’Antonio e Cleopatra przedstawiono 24 maja 2024 roku w katowickim NOSPR w rewelacyjnym wykonaniu. Jako soliści wystąpili Bruno de Sà i Yuriy Mynenko, grała {oh!} Orkiestra Historyczna, występująca ostatnio jako po prostu {oh!} Orkiestra, pod wodzą znakomitej skrzypaczki Martyny Pastuszki.

Na ten koncert czekałam od początku sezonu. Nie tylko ze względu, na zapowiedzianych wykonawców, ale również dlatego, że miałam okazję usłyszeć tę serenatę dwa lata temu w Łazienkach i wiedziałam, że jest dziełem dużej urody. Premiera tej dramma per musica a due voci odbyła się w 1725 roku w Neapolu, a dla kompozytora stała się rychło przepustką do kariery – po sukcesie serenaty zyskał stanowisko maestro di capella na drezdeńskim dworze Augusta III.

Więcej szczegółów o samej serenacie można przeczytać na stronie jej poświęconej oraz w relacji z wykonania w roku 2022 (to z tego tekstu pochodzą fragmenty opublikowane przez NOSPR). W dwóch słowach przypomnę, że dwuaktowe dzieło relacjonuje spotkanie Antoniusza i Kleopatry po przegranej bitwie pod Akcjum. Brak w niej jakiejkolwiek akcji – to po prostu zapis rozmowy i uczuć targających dwójką protagonistów. Kleopatra, której ucieczka zapoczątkowała bitewną klęskę, obawia się niewoli, jest pełna królewskiej dumy i woli śmierć niż poniżenie. Marek Antoniusz jest natomiast lirycznym i spolegliwym kochankiem. Losy bitwy niezbyt go obchodzą, interesuje go wyłącznie miłość Kleopatry. Potulnie zgadza się na śmierć u jej boku.

W obu rolach wystąpili znakomici soliści. Jako Kleopatra – brazylijski sopranista Bruno de Sà, o głosie dość niezwykłym, niemal koloraturowym, dużej skali i sile, znakomicie predestynowanym do tej roli, w której dominują arie brawurowe, gniewne, pełne pasji i dramatu. Jednak jego ostatnia aria Quell candido carmellino udowodniła, że jest również znakomitym lirykiem. Bruno de Sà miał być gwiazdą tego wieczoru i niewątpliwie nią był, choć jak się okazało, musiał nieco ustąpić pola swemu partnerowi.

Antoniuszem był bowiem Yuriy Mynenko, znany już polskiej publiczności od 2015 roku, kiedy na Mistria Paschalia w Krakowie wystąpił w oratorium Jomellego. Sześć lat temu można go było usłyszeć w Gliwicach w operze Vinciego. To świetny kontratenor, jednak dopiero po katowickim koncercie twierdzę, że jest kontratenorem wybitnym. Jego interpretacja lirycznych arii Antoniusza, pełnych żarliwości, a równocześnie subtelnych, wybrzmiewających w delikatnych pianissimach, było wprost urzekająca. Już pierwsza aria Pur ch’io passa a te, ben mio zaczarowała publiczność i została nagrodzona owacją. Był dla mnie największą i najmilszą niespodzianką tego wieczoru.

Bohaterowie wieczoru: Martyna Pastuszka, Bruno de Sa, i Yuriy Mynenko; fot. IR

O {oh!} Orkiestrze od dawna już piszę w samych superlatywach. To bez wątpienia najlepsza orkiestra kultywująca wykonawstwo historyczne w Polsce, a może i w Europie. Nieprawdopodobna siła i energia Martyny Pastuszki przenosi się na cały zespół. Grają niebywale dynamicznie, trzyczęściowa Sinfonia brzmiała rewelacyjnie. Nie mają właściwie słabych stron, a koncertmistrzyni jest nie tylko wybitną skrzypaczką, ale również prowadzi orkiestrę z mistrzowską precyzją. Ta wirtuozerska serenata, w której popisy głosowe są absolutnie na pierwszym planie, wymaga od orkiestry perfekcyjnego współdziałania z solistami i taką właśnie doskonałą współpracę otrzymaliśmy.

Kilka słów wyjaśnienia dla tych, których pomysł obsadzenia mężczyzny w kobiecej roli mógł zdziwić. I tak jesteśmy w tyle w stosunku do prawdziwie barokowej perwersji, bowiem oryginalnie partię Kleopatry śpiewał legendarny kastrat Farinelli, natomiast partię Marka Antoniusza wykonywała… kobieta, wybitna śpiewaczka Vittoria Tessi, a żeby było jeszcze ciekawiej – pierwsza solistka afrykańskiego pochodzenia.

Przepiękna muzyka Hassego, znakomita gra {oh!} Orkiestry, fantastycznie wykonane partie obu solistów – tak wspaniałego koncertu dawno nie słyszałam. Owacjom nie było końca!

Marc’Antonio e Cleopatra – wykonania

 

2024, 24 maja – Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia, Katowice

Wykonawcy
Cleopatra (sopran) – Bruno de Sà
Marc’Antonio (kontratenor)– Yuriy Mynenko
{oh!} Orkiestra Historyczna, dyr. Martyna Pastuszka

Relacja – Ile pochwał może się zmieścić w jednej recenzji?

 

 

 

 

 

2022, 2 kwietnia – festiwal In tempore regum, Polska Opera Królewska, Teatr Królewski w Łazienkach, Warszawa

Wykonawcy
Cleopatra (sopran)  Dagmara Barna
Marc’Antonio (kontratenor)  Rafał Tomkiewicz
Zespół Instrumentów Dawnych Polskiej Opery Królewskiej Capella Regia Polona, dyr. Władysław Kłosiewicz

Relacja – Między operą a kantatą, czyli serenata Hassego…

 

 

2017, 9 lutego – festiwal Opera Rara, Galeria Sztuki Polskiej XIX wieku  w  Sukiennicach, Kraków

Wykonawcy
Kleopatra (alt)  Maria Sanner
Marek Antoniusz (sopran)  Maria Keohane
Arte dei Suonatori, dyr. Arkadiusz Goliński

Upadek namiotu przyczyną wojny – takie rzeczy tylko w Polsce!

Leonardo Vinci, Gismondo, Re di Polonia

XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Dawnej Improwizowanej All’Improvviso – 02.09.2018
Ruiny Teatru Victoria w Gliwicach

Kierownictwo artystyczne – Martyna Pastuszka, Marcin Świątkiewicz

Wykonawcy
Gismondo (
kontratenor) – Max Emanuel Cencic
Ottone (kontratenor) – Yuriy Mynenko
Cunegunda (sopran) – Sophie Junker
Primislao (sopran) – Aleksandra Kubas-Kruk
Ernesto (kontratenor) – Jake Arditti
Giuditta (sopran) – Dilyara Idrisowa
Herman  (kontratenor) – Nicholas Tamagna
{oh!} Orkiestra Historyczna
, dyr. Martyna Pastuszka

Naprawdę coraz trudniej mi uwierzyć, że tak znakomity kompozytor jak Leonardo Vinci, mógł być – jeszcze do niedawna – całkowicie zapomniany. Dopiero premiera Artaserse w operze w Nancy w 2012 roku przyniosła prawdziwy renesans jego twórczości. Kolejne premiery utwierdzały mnie w przekonaniu, że ten sławny w swoim czasie przedstawiciel opery neapolitańskiej, pracujący i wystawiający również w Rzymie, miał niebywały talent i umiejętności, a jego inwencja melodyczna była wprost nieograniczona. I nie, zapewniam was, jego muzyka wcale się nie zestarzała, a opery – mimo sporej dawki nieoczekiwanego komizmu – są wciąż żywe i potrafią porwać publiczność. Przekonaliśmy się o tym już dwa lata temu podczas polskiej prapremiery Semiramide riconosciuta Vinciego w czasie Festiwalu Oper Barokowych Dramma per Musica w warszawskich Łazienkach.

Polska i światowa współczesna prapremiera Gismondo, Re di Polonia na gliwickim festiwalu All’Improvviso wzbudziła więc nie tylko moją ciekawość, ale i uzasadnione nadzieje na duże muzyczne przeżycie. I muszę przyznać, że się nie zawiodłam!

Ale zacznijmy od samej opery. Temat historyczny podpowiedziała Vinciemu możliwość dedykacji dzieła Jakubowi III Stuartowi, jako patronowi Teatro d’Alibert (Teatro delle Dame) w Rzymie, gdzie 11 stycznia 1727 roku odbyła się premiera opery. A wszystko dlatego, że żoną Jakuba była Maria Klementyna Sobieska. Najwyraźniej Vinci uznał, że egzotyczna tematyka z dalekiej Sarmacji stanowić będzie miły prezent dla żony możnego protektora. Intrygę zaczerpnął z dzieła Francesca Brianiego „Il vincitor generoso”, które zostało już wcześniej zorkiestrowane przez Antonia Lottiego.

Trzeba przyznać, że Polska była dla włoskiego twórcy na tyle egzotyczną scenerią, że nie czuł się w żaden sposób zobligowany do choćby szczątkowej wierności wydarzeniom historycznym. Coś tam wiedział o unii polsko-litewskiej, ale z iście barokową brawurą podszedł do odległych w czasie i przestrzeni faktów.

Grono solistów Gismonda w Gliwicach- 2.09.2018; fot. IR

Główną osią opery są stosunki polsko-litewskie przed zawarciem unii lubelskie w 1569 roku, sprowadzone jednak przede wszystkim do intryg miłosnych pomiędzy oboma dworami. Oto córka(!?) Zygmunta Augusta Judyta zakochuje się w litewskim królu Przemysławie, którego poznaje na balu maskowym w Warszawie(!?). Oto syn króla Otton(!) jest zakochany i zaręczony z córką Przemysława Kunegundą. A ów Przemysław jest nieokrzesanym i wojowniczym Litwinem, który uparcie dąży do konfliktu z dość koncyliacyjnym królem Polski. Jednak podczas spotkania obu władców, na którym król litewski ma złożyć Sarmacie hołd – zawala się namiot(!!!), co krewki Litwin bierze za obrazę i wypowiedzenie wojny. Trzeba przyznać, że to prawdziwie polska katastrofa i w tym jednym symbolicznym zdarzeniu ujął Vinci nieoczekiwanie prawdziwy charakter Sarmacji lepiej niż niejeden historyczny traktat…

W każdym razie wojna zostaje wypowiedziana, bitwa wydana – na szczęście Polacy ją wygrywają, Zygmunt szlachetnie wybacza Przemysławowi, Otton łączy się z ukochaną Kunegundą, a Judyta z samym Przemysławem. Królestwa zawierają sojusz i mamy wreszcie tę cała unię polsko-litewską. A co! Musze przyznać, że taka wersja historii ma swoje zalety – w końcu ten barokowy sit-com wspaniale bawi!

Miłosne intrygi i konflikt, przed którym staja główni protagoniści, czyli zakochani Otton i Kunegunda, stanowią pretekst do prezentacji całej gamy uczuć i namiętności targających bohaterami: od miłosnej słodyczy po rozpacz rozstania.

O trudnościach technicznych, które piętrzy przez śpiewakami Vinci, krążą legendy. Nie inaczej było w Gismondzie. Tytułową partię zaśpiewał Max Emanuel Cencić – jeden z najznakomitszych kontratenorów na dzisiejszych scenach. I mimo że – jak to u Vinciego – partia tytułowa nie była najbardziej efektowna, to dzięki wysokiemu poziomowi wykonania była w pełni zadowalająca.

Najefektowniejsze role otrzymali główni protagoniści, czyli Otton i Kunegunda. Polskim księciem był świetny kontratenor ukraiński Yuriy Mynenko, obdarzony silnym, nieco ostrym sopranem. O ile nie miał żadnych trudności z udźwignięciem najbardziej efektownych koloratur w pamiętnym Artaserse, o tyle w roli Ottona musiał operować głosem miękko i lirycznie. Polski książę jest bowiem w operze Vinciego zakochanym mazgajem i większość jego arii to liryczne westchnienia. Takie emploi wydawało mi się nie pasować do Mynenki, ale musze przyznać, że śpiewak poradził sobie z tym wyzwaniem, a jego słowicza aria simile (naśladująca śpiew słowika ) Quell usignolo z towarzyszeniem fletów i rogów została wykonana fantastycznie, miękko, czasem prawie pianissimo. Podobnie lirycznie, choć bardziej dramatycznie brzmiał lament zrozpaczonego kochanka Vuoi ch’io moro z towarzyszeniem fagotów z drugiego aktu.

Prawdziwa bohaterką wieczoru była jednak Kunegunda w interpretacji Sophie Junker. Przyznam, że dawno nie słyszałam tak pięknego głosu, a młoda artystka z Belgii potrafiła go w dodatku znakomicie wykorzystać w pełnych dramatycznej ekspresji ariach bohaterki udręczonej i rozpiętej pomiędzy obowiązkiem i uczuciem. Jej rozterki stanowią większą część drugiego i trzeciego aktu i każde wejście było znakomite i poruszające.

Oboje zresztą wspięli się na prawdziwe wyżyny ekspresji podczas pożegnalnego duetu w finale drugiego aktu Dimmi una volta addio. Warto przy tym wspomnieć o aktorskich zdolnościach obojga – gra spojrzeń i gestów nie tylko ilustrował rozterki i uczucia bohaterów, ale także podkreślała lekki dystans, jaki do swoich bohaterów mieli artyści. A poza wszystkim była dowodem na to, jak świetnie się przy tym bawili!

Dramatyczna partię Przemysława wykonała młoda polska sopranistka Aleksandra Kubas-Kruk i potrafiła zarówno głosowo, jaki i aktorsko nadać tej postaci rysy porywczego i pyszałkowatego wojownika. To jej przypadły w udziale najbardziej ekspresyjne koloratury w ariach di bravura. Dilyara Idrisowa kreowała Judytę z wdziękiem, oddając swoim lirycznym sopranem nieśmiałość i słodycz swojej bohaterki. Dwaj młodzi kontratenorzy Jake Arditti i Nicholas Tamagna przedstawiali postacie Ernsta i Hermana. I choć byli to bohaterowie drugoplanowi, to każdy z nich miał możliwość pokazania swoich umiejętności w efektownej arii – szczególnie poruszająca była liryczna aria Ernsta z towarzyszeniem skrzypiec pod koniec II aktu.

Na koniec słowo o orkiestrze. Co prawda wiadomo to już od pewnego czasu, ale należy to powiedzieć dobitnie – {oh!} Orkiestra Historyczna wyrasta na jedną z najlepszych w kraju. Nie ma słabych punktów, gra perfekcyjnie. A Martyna Pastuszka nie tylko prowadzi ją żelazną ręką, ale też gra jako koncertmistrz i to przepięknie, co udowodniła, akompaniując wspomnianej wyżej arii. Śledzę aktywność orkiestry i wiem, ile pracuje, jak często podróżuje i występuje i w kraju, i za granicą. Ilość przechodzi tu w jakość – nie ma dwóch zdań!

Wróżę orkiestrze i zbliżającej się premierze Gismonda w Wiedniu wielki sukces. I cieszę się, że mogliśmy ten spektakl obejrzeć pierwsi w Gliwicach. W końcu to był polski namiot!