Georg Friedrich Haendel, Giulio Cesare in Egitto, HWV 17
22 i 23 września 2018
Teatr Wielki, Poznań
Wykonawcy:
Giulio Cesare – Kacper Szelążek
Cleopatra – Anna Gorbachyova
Cornelia – Christie Cook
Sesto – Annie Fredriksson
Tolomeo – Rafał Tomkiewicz
Achilla – Yuriy Hadzetskyy
Curio – Marcin Hutek
Nireno – Damian Ganclarski
Giulio Cesare in Egitto to jedna z najpopularniejszych oper Haendla, napisana w szczytowym okresie popularności opery włoskiej w Londynie (premiera 1724) przez kompozytora w najwyższej formie. To prawdziwy zbiór przebojów, arie chętnie śpiewane przez wykonawców i lubiane przez publiczność niemal tak, jak słynne Lascia ch’io pianga z Rinalda czy Ombra mai fu z Serse. Zresztą jak na operę barokową przystało Giulio Cesare ma wszystkie niezbędne elementy takiego dzieła i to w najlepszym wydaniu: arie di bravura (Quel torrente), da caccia, czyli myśliwskie z rogami (Va tacito e nascosto), obowiązkową arię „morską” (Da tempesta il legno infrato), rozdzierające arie żałobne (Piangerò la sorte mia) i frywolne arie miłosne (V’adoro pupille), jeden z najpiękniejszych Haendlowskich duetów dramatycznych (Son nata a lagrimar) i miłosnych (Caro! Bella!). Dzieło jest na tyle zwarte muzycznie i dramaturgicznie, że bywa wystawiane regularnie, nawet przez duże sceny i to w całkiem współczesnych dekoracjach, a nawet najmniejsza rola warta jest wysiłku znanych i renomowanych śpiewaków.
Pisząc o wartości dramaturgicznej, mam na myśli akcję zupełnie dobrze rozpisaną, bez nadmiaru absurdalnych zwrotów i wydumanych przebieranek (choć przynajmniej jedna trafić się musi – tutaj Kleopatra przez połowę drugiego aktu podaje się za własna dwórkę). W największym skrócie akcja opery opowiada o spotkaniu dwóch znanych z historii postaci, czyli tytułowego Juliusza Cezara i egipskiej władczyni Kleopatry – spotkaniu nota bene autentycznym, które zaowocowało związkiem tej sławnej pary. Juliusz Cezar przybywa do Egiptu i w bitwie pokonuje rzymskiego dowódcę Pompejusza. O tron egipski w tym czasie konkuruje rodzeństwo – Ptolemeusz i Kleopatra. Zdradziecki Ptolemeusz usiłuje się przypodobać Cezarowi, dokonując egzekucji pokonanego Pompejusza, a wobec braku akceptacji ze strony rzymskiego dowódcy, próbuje zgładzić go podstępem. Kleopatra postanawia użyć kobiecych wdzięków i z powodzeniem uwodzi Cezara, przy okazji sama się w nim zakochując. Cezar – po zamachu na swoje życie, z którego musi się salwować ucieczką – wraca na czele legionów, odnosi zwycięstwo, łączy się z wybranką i osadza ją na tronie. W całą intrygę jest jeszcze wmieszana wdowa po Pompejuszu Kornelia, dla której tracą głowę generałowie Rzymianin Curio i Egipcjanin Achillas, a w końcu sam Ptolemeusz, oraz jej syn Sykstus, pałający żądzą zemsty za śmierć ojca. Mimo nadmiaru miłosnych perypetii happy end nie jest tu kompletnym wymysłem – w końcu historyczna Kleopatra rzeczywiście objęła egipski tron przy poparciu Cezara, a tę dwójkę łączył gorący romans, a nawet wspólny potomek.
Cieszy mnie niezmiernie, że dzieło Heandla bywa wystawiane również u nas, choć inscenizacji nie było wiele. Najbardziej znana i utrwalona na płycie jest znakomita wersja z Warszawskiej Opery Kameralnej z 2008 roku z Anną Radziejewską jako Cezarem i Olgą Pasiecznik jako Kleopatrą. A i sam maesto Esswood przygotowywał sceniczną wersję tej opery w łódzkim Teatrze Wielkim w 2009 roku. Dlatego zapowiedź kolejnej wersji w poznańskim Teatrze Wielkim bardzo mnie ucieszyła. Teatr postanowił otworzyć koncertową wersją Juliusza Cezara w Egipcie nowy sezon operowy, a dwa koncerty odbyły się w dniach 22 i 23 września na dużej scenie teatru. I właśnie Paul Esswood poprowadził orkiestrę i przygotował międzynarodowy zespół śpiewaków do tych znakomitych Haendlowskich ról. Sam fakt przygotowania opery w wersji koncertowej bynajmniej mnie nie dziwi, wiadomo, że to przedsięwzięcie znacznie prostsze i mniej kosztowne. Tak zresztą robi wiele scen, choćby wiedeńska, na której spektakle inscenizowane i wersje koncertowe przeplatają się w ciągu całego sezonu.
Dużo gorzej znoszę skróty, a tych w operze poczyniona sporo, łącząc akt drugi i trzeci i eliminując z drugiej części większość scen z wątku Kornelii i Sykstusa. Właściwie cała druga część została oddana parze głównych bohaterów, czyli Cezarowi i Kleopatrze. Skróty poczyniono dość zgrabnie, wątki zostały jako tako zamknięte, choć żal mi był partii, które wypadły, przede wszystkim za względu na świetną Annie Fredriksonn w roli Sykstusa. Trzy partie kontratenorowe śpiewali polscy wykonawcy, co świadczy o tym, że Esswood uznał ich za wystarczająco dobrych do tych trudnych i wymagających ról.
Tytułowego Juliusza Cezara kreował Kacper Szelążek, wciąż uważany za młodego zdolnego, choć jest na scenie już od kilku ładnych lat. Obawiałam się trochę, jak sobie poradzi z tą rolą, bo partia Cezara jest jedną z największych i najbardziej „ośpiewanych” Haendlowskich ról. Cieszę się, że podobnie jak do tytułowej roli w Ariodante, podszedł do niej bez kompleksów. Słychać było, że początkowo spięty, stopniowo się rozpędzał i śpiewał coraz pewniej i śmielej. Co prawda duże operowe wnętrze okazało się mniej wdzięczne niż niewielka sala Warszawskiej Opery Kameralnej, a siedząca za plecami śpiewaków orkiestra przebijała trochę za mocno – w sumie w pewnych partiach był gorzej słyszalny. Na dokładkę zupełnie nie rozumiem dziwnej maniery zakładania rąk i zasłaniania twarzy, która stosował podczas całego koncertu. Zapewne ze względu na konwencje koncertową nikt nie pracował nad ruchem scenicznym tego przedstawienia, ale tak doświadczony artysta powinien jednak wiedzieć, co zrobić z rękoma podczas śpiewu. Koniec końców arie finałowe wypadły nieźle, a publiczność przyjęła je z entuzjazmem – Szelążek ma już wierne grono fanów, które peregrynuje za swoim idolem.
Druga ze znaczących partii kotratenorowych, czyli Tolomeo, została wykonana przez Rafała Tomkiewicza i odnalazł się w nich świetnie i głosowo, i aktorsko, zwłaszcza w pełnej rozbuchanych emocji arii Domerò la tua fierezza z III aktu – on także wyraźnie „rozkręcał” się podczas koncertu. Pamiętam bardzo sugestywną kreację tej roli Jana Jakuba Monowida w WOK i sądzę, że Tomkiewicz poradziłby sobie na scenie równie dobrze.
Partia Kleopatry należała do Anny Gorbachyovej, młodej sopranistki z Jekaterynoburga, która studiowała w Londynie, a śpiewała już na scenach amerykańskich i europejskich w bardzo różnorodnym repertuarze – od Cavallego i Haendla, po Mozarta, Rossiniego i Strawińskiego. Nie jest to ulubiony przez mnie typ sopranu, wydaje mi się zbyt ostry, zastępujący głębię nadmiernym vibratem, ale docenić trzeba ogromną ekspresję, z jaka śpiewała, i którą potrafiła nasycić zwłaszcza dramatyczne arie swojej bohaterki (Se pietà per me non senti). Za to Christie Cook, śpiewająca Kornelię, pochwalić się może głosem o pięknej i głębokiej barwie, jednak chwilami brzmiał on fałszywie, zwłaszcza w recytatywach. Natomiast młoda mezzosopranistka ze Szwecji Annie Fredriksson jako młody Sesto była rewelacyjna zarówno w ariach solowych, jak i słynnym duecie z Kornelią zamykającym akt pierwszy. To zdecydowanie największa rewelacja głosowa tego koncertu i to ze względu na nią żałuję, że skróty dotknęły w dużej części partię Sesta.
Wspomnieć należy również o partii Achilla wykonanej przez ukraińskiego barytona Yuriya Hadzetskyy’ego – jego dwie arie zostały oszczędzone. Pozostałe role – Curio Marcina Hutka i Nireno Damiana Gancarskiego ostały się właściwie w wersji szczątkowej.
Orkiestra prowadzona przez Paula Esswooda grała znakomicie i widać w tym było rękę doświadczonego i zasłużonego dyrygenta. Szczególne pochwały należą się znakomitym waltorniom i wiolonczeli towarzyszącej lirycznym ariom Kleopatry i Kornelii – niestety nie znam nazwisk instrumentalistów.
W sumie wieczór udany, muzyka mistrza przepiękna, wykonanie nieporywające, choć przyzwoite, a momentami dobre. Zadowolona publiczność nagrodziła wykonawców owacją na stojąco, a Paul Esswood poprowadził na bis pierwszy chór opery. W pełni podzielam entuzjazm mistrza i jego okrzyk ze sceny: Vivat baroque! Vivat Haendel! Vivat musica!