Leonardo Vinci, Gismondo, Re di Polonia
XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Dawnej Improwizowanej All’Improvviso – 02.09.2018
Ruiny Teatru Victoria w Gliwicach
Kierownictwo artystyczne – Martyna Pastuszka, Marcin Świątkiewicz
Wykonawcy
Gismondo (kontratenor) – Max Emanuel Cencic
Ottone (kontratenor) – Yuriy Mynenko
Cunegunda (sopran) – Sophie Junker
Primislao (sopran) – Aleksandra Kubas-Kruk
Ernesto (kontratenor) – Jake Arditti
Giuditta (sopran) – Dilyara Idrisowa
Herman (kontratenor) – Nicholas Tamagna
{oh!} Orkiestra Historyczna, dyr. Martyna Pastuszka
Naprawdę coraz trudniej mi uwierzyć, że tak znakomity kompozytor jak Leonardo Vinci, mógł być – jeszcze do niedawna – całkowicie zapomniany. Dopiero premiera Artaserse w operze w Nancy w 2012 roku przyniosła prawdziwy renesans jego twórczości. Kolejne premiery utwierdzały mnie w przekonaniu, że ten sławny w swoim czasie przedstawiciel opery neapolitańskiej, pracujący i wystawiający również w Rzymie, miał niebywały talent i umiejętności, a jego inwencja melodyczna była wprost nieograniczona. I nie, zapewniam was, jego muzyka wcale się nie zestarzała, a opery – mimo sporej dawki nieoczekiwanego komizmu – są wciąż żywe i potrafią porwać publiczność. Przekonaliśmy się o tym już dwa lata temu podczas polskiej prapremiery Semiramide riconosciuta Vinciego w czasie Festiwalu Oper Barokowych Dramma per Musica w warszawskich Łazienkach.
Polska i światowa współczesna prapremiera Gismondo, Re di Polonia na gliwickim festiwalu All’Improvviso wzbudziła więc nie tylko moją ciekawość, ale i uzasadnione nadzieje na duże muzyczne przeżycie. I muszę przyznać, że się nie zawiodłam!
Ale zacznijmy od samej opery. Temat historyczny podpowiedziała Vinciemu możliwość dedykacji dzieła Jakubowi III Stuartowi, jako patronowi Teatro d’Alibert (Teatro delle Dame) w Rzymie, gdzie 11 stycznia 1727 roku odbyła się premiera opery. A wszystko dlatego, że żoną Jakuba była Maria Klementyna Sobieska. Najwyraźniej Vinci uznał, że egzotyczna tematyka z dalekiej Sarmacji stanowić będzie miły prezent dla żony możnego protektora. Intrygę zaczerpnął z dzieła Francesca Brianiego „Il vincitor generoso”, które zostało już wcześniej zorkiestrowane przez Antonia Lottiego.
Trzeba przyznać, że Polska była dla włoskiego twórcy na tyle egzotyczną scenerią, że nie czuł się w żaden sposób zobligowany do choćby szczątkowej wierności wydarzeniom historycznym. Coś tam wiedział o unii polsko-litewskiej, ale z iście barokową brawurą podszedł do odległych w czasie i przestrzeni faktów.
Główną osią opery są stosunki polsko-litewskie przed zawarciem unii lubelskie w 1569 roku, sprowadzone jednak przede wszystkim do intryg miłosnych pomiędzy oboma dworami. Oto córka(!?) Zygmunta Augusta Judyta zakochuje się w litewskim królu Przemysławie, którego poznaje na balu maskowym w Warszawie(!?). Oto syn króla Otton(!) jest zakochany i zaręczony z córką Przemysława Kunegundą. A ów Przemysław jest nieokrzesanym i wojowniczym Litwinem, który uparcie dąży do konfliktu z dość koncyliacyjnym królem Polski. Jednak podczas spotkania obu władców, na którym król litewski ma złożyć Sarmacie hołd – zawala się namiot(!!!), co krewki Litwin bierze za obrazę i wypowiedzenie wojny. Trzeba przyznać, że to prawdziwie polska katastrofa i w tym jednym symbolicznym zdarzeniu ujął Vinci nieoczekiwanie prawdziwy charakter Sarmacji lepiej niż niejeden historyczny traktat…
W każdym razie wojna zostaje wypowiedziana, bitwa wydana – na szczęście Polacy ją wygrywają, Zygmunt szlachetnie wybacza Przemysławowi, Otton łączy się z ukochaną Kunegundą, a Judyta z samym Przemysławem. Królestwa zawierają sojusz i mamy wreszcie tę cała unię polsko-litewską. A co! Musze przyznać, że taka wersja historii ma swoje zalety – w końcu ten barokowy sit-com wspaniale bawi!
Miłosne intrygi i konflikt, przed którym staja główni protagoniści, czyli zakochani Otton i Kunegunda, stanowią pretekst do prezentacji całej gamy uczuć i namiętności targających bohaterami: od miłosnej słodyczy po rozpacz rozstania.
O trudnościach technicznych, które piętrzy przez śpiewakami Vinci, krążą legendy. Nie inaczej było w Gismondzie. Tytułową partię zaśpiewał Max Emanuel Cencić – jeden z najznakomitszych kontratenorów na dzisiejszych scenach. I mimo że – jak to u Vinciego – partia tytułowa nie była najbardziej efektowna, to dzięki wysokiemu poziomowi wykonania była w pełni zadowalająca.
Najefektowniejsze role otrzymali główni protagoniści, czyli Otton i Kunegunda. Polskim księciem był świetny kontratenor ukraiński Yuriy Mynenko, obdarzony silnym, nieco ostrym sopranem. O ile nie miał żadnych trudności z udźwignięciem najbardziej efektownych koloratur w pamiętnym Artaserse, o tyle w roli Ottona musiał operować głosem miękko i lirycznie. Polski książę jest bowiem w operze Vinciego zakochanym mazgajem i większość jego arii to liryczne westchnienia. Takie emploi wydawało mi się nie pasować do Mynenki, ale musze przyznać, że śpiewak poradził sobie z tym wyzwaniem, a jego słowicza aria simile (naśladująca śpiew słowika ) Quell usignolo z towarzyszeniem fletów i rogów została wykonana fantastycznie, miękko, czasem prawie pianissimo. Podobnie lirycznie, choć bardziej dramatycznie brzmiał lament zrozpaczonego kochanka Vuoi ch’io moro z towarzyszeniem fagotów z drugiego aktu.
Prawdziwa bohaterką wieczoru była jednak Kunegunda w interpretacji Sophie Junker. Przyznam, że dawno nie słyszałam tak pięknego głosu, a młoda artystka z Belgii potrafiła go w dodatku znakomicie wykorzystać w pełnych dramatycznej ekspresji ariach bohaterki udręczonej i rozpiętej pomiędzy obowiązkiem i uczuciem. Jej rozterki stanowią większą część drugiego i trzeciego aktu i każde wejście było znakomite i poruszające.
Oboje zresztą wspięli się na prawdziwe wyżyny ekspresji podczas pożegnalnego duetu w finale drugiego aktu Dimmi una volta addio. Warto przy tym wspomnieć o aktorskich zdolnościach obojga – gra spojrzeń i gestów nie tylko ilustrował rozterki i uczucia bohaterów, ale także podkreślała lekki dystans, jaki do swoich bohaterów mieli artyści. A poza wszystkim była dowodem na to, jak świetnie się przy tym bawili!
Dramatyczna partię Przemysława wykonała młoda polska sopranistka Aleksandra Kubas-Kruk i potrafiła zarówno głosowo, jaki i aktorsko nadać tej postaci rysy porywczego i pyszałkowatego wojownika. To jej przypadły w udziale najbardziej ekspresyjne koloratury w ariach di bravura. Dilyara Idrisowa kreowała Judytę z wdziękiem, oddając swoim lirycznym sopranem nieśmiałość i słodycz swojej bohaterki. Dwaj młodzi kontratenorzy Jake Arditti i Nicholas Tamagna przedstawiali postacie Ernsta i Hermana. I choć byli to bohaterowie drugoplanowi, to każdy z nich miał możliwość pokazania swoich umiejętności w efektownej arii – szczególnie poruszająca była liryczna aria Ernsta z towarzyszeniem skrzypiec pod koniec II aktu.
Na koniec słowo o orkiestrze. Co prawda wiadomo to już od pewnego czasu, ale należy to powiedzieć dobitnie – {oh!} Orkiestra Historyczna wyrasta na jedną z najlepszych w kraju. Nie ma słabych punktów, gra perfekcyjnie. A Martyna Pastuszka nie tylko prowadzi ją żelazną ręką, ale też gra jako koncertmistrz i to przepięknie, co udowodniła, akompaniując wspomnianej wyżej arii. Śledzę aktywność orkiestry i wiem, ile pracuje, jak często podróżuje i występuje i w kraju, i za granicą. Ilość przechodzi tu w jakość – nie ma dwóch zdań!
Wróżę orkiestrze i zbliżającej się premierze Gismonda w Wiedniu wielki sukces. I cieszę się, że mogliśmy ten spektakl obejrzeć pierwsi w Gliwicach. W końcu to był polski namiot!